loader gif

Z pamiętnika kwantowej szamanki: przebudzenie

Jakiś czas temu zapukał do moich drzwi Pan Ból Pleców. Uporczywie dokuczał, przeszkodził w urlopie, nie pozwolił pozwiedzać, zmartwił bliskie mi osoby. Udało się go obłaskawić cudownymi metodami. Nie ustawałam w synchronizacji kwantowej, poddałam się matrycowaniu, leżankom i innym cudom. I zaczął odpuszczać. Jak dotąd jednak, nie obywało się bez zastrzyków i mocnych środków przeciwbólowych. Aż któregoś dnia koleżanka przez telefon powiedziała do mnie:

– Myślę, że ty dobrze wiesz, co ci dolega. A nawet jeśli jeszcze nie, to się dowiesz wkrótce.

Przyznałam jej rację. Ciało zawsze jest sygnalizatorem tego, co dzieje się wewnątrz. Zmusiło mnie zatem do wsłuchania się w to, co do mnie mówi. I odważnie musiałam przyjrzeć się temu, co ukryłam wewnątrz moich własnych pleców. (Dobrze, że nie niżej, bo to byłby już brak szacunku).

Z jednej strony, dopiekłam mojemu biologicznemu powozowi zmuszając go po kilku miesiącach leżenia odłogiem do sporego wysiłku. Jednak z drugiej strony, jak na w miarę dorosłą osobę i dosyć świadomą, pozostawałam głucha na mowę wewnętrznego przewodnika. A dawno temu obiecałam sobie, że będę go słuchać.

Kwantowe życie w integracji z pragnieniem duszy nie było na początku łatwe. I nadal jest wyzwaniem. Dlaczego? Bo moja dusza jest wyjątkowym, emocjonalnym ekshibicjonistą. Jedyne, czego pragnie, to się dzielić tym, czego się nauczyła, opowiadać i móc doświadczać radośnie (a nawet bywa i szalenie) coraz to większej liczby cudów. Nie da mi spokoju, dopóki nie usłucham i nie odejdzie z tej ziemi, dopóki nie podzieli się tym, co już udało jej się zdobyć. Taka bestia bezwstydna. Uważa to za zabawne w dodatku i całkowicie przejmuje kontrolę. Nie daje mi pracować w akcie przymusu. Gdy czegoś nie czuje, po prostu słyszę wewnątrz: „Nie chcę tego robić! To jest głupie i niczemu nie służy!”

Panie Premierze, jak żyć?

Dodatkowo ostatnio celnie trafiło mnie jedno pytanie na warsztatach dotyczących pasji i marzeń. Michał Czekaj, który pojawił się ni stąd ni zowąd w moim życiu, generalnie na zamówienie, podrzucił do tej pory spore dawki wiedzy, jakiej nie posiadałam. Twardy świat biznesu zderzył się w mojej głowie z naukowymi paradygmatami ekonomii a w duszy zmieszał z ciekawością doświadczania. Wdzięczna mu jestem za wielokrotne prowokacyjne komentarze, którymi nadeptywał mi na odciski i sprawiał, że miałam ochotę rzucić w niego długopisem. A pytania, jakich zadał mi dziesiątki, powodowały niejednokrotnie bezsenność i chęć poczęstowania go nadzianym jakimś specyfikiem ciasteczkiem. Jednak ostatnie pytanie akurat bardzo mi się spodobało: „O czym chciałabyś się więcej dowiedzieć, gdybyś nie musiała zarabiać?”

Bez wahania napisałam: o Bogu.

Każdy ma swojego bzika. Rzeczywiście, gdy mamy zaspokojone podstawowe potrzeby, zadajemy sobie pytanie o siłę wyższą. Na samej górze uaktualnionej piramidy Maslowa znajduje się dzisiaj potrzeba transcendencji. A ja się już taka po prostu urodziłam. Całe życie szukałam odpowiedzi na pytania: „Kim tak naprawdę jest Bóg? Dlaczego to wszystko wygląda tak, jak wygląda? Co jest nie tak z ludźmi? Na co oni są chorzy? Dlaczego się krzywdzą?”

Nie będę prawić kaznodziejskich przemów ani udowadniać racji jakiejś religii czy ruchu. Wprawdzie kiedyś byłam bardzo religijna. Mogę się pochwalić zakopanym w szufladach dzienniczkiem pierwszych piątków i sobót miesiąca, a w pamiętnikach wiele mam dowodów na skuteczność różnych modlitw. Ale to mi nie wystarczało. Religię wymyślili ludzie, w dodatku niektórzy przez wieki dopuszczali się jej fałszowania. Żyjemy w zmyślonym świecie. Nigdy nie wierzyłam w Boga zazdrosnego i karzącego, bo mając ludzkie przywary nie byłby Bogiem. Wiedziałam, że to wszystko jest zupełnie inaczej, niż nam się wmawia. Zadawałam sobie mnóstwo pytań i nieścisłości kazały mi szukać w historii KRK, apokryfach i innych podaniach, fizyce, astronomii, historii starożytnej itd.. Chodziłam więc do kościoła dla siebie, a swoje wiedziałam. Przez trzynaście lat pisałam pamiętniki, ale przestałam. Przestałam szukać i pisać. Zafundowałam sobie dziesięć lat życia w ciemności. Zapomniałam o wszystkim, co wiedziałam, o sobie, o tym kim byłam i czego chciałam od życia.

Zapragnęłam nagle być normalna jak wszyscy. Mieć domek z psem, męża, dzieci i drzewo w ogrodzie. Może nie w tej kolejności akurat, ale dałam się wkręcić za cenę odarcia siebie ze swojej własnej prawdziwości i wrażliwości. Kreśliłam krzyżyki w kalendarzu odliczając dni do śmierci. Było obrzydliwie i nudno. Czułam, że coś jest nie tak. Jak dziś pamiętam dzień, w którym porównałam sobie wersję życia, jakie sobie wyobrażałam do tego, jakie miałam. I powiedziałam sobie: chcę inaczej. Tyle, że wtedy jeszcze nie wiedziałam, że wystarczy szczera intencja, żeby wszystko zaczęło się zmieniać. I rozpętało się piekło, przez które musiałam przejść.

Dotąd uwielbiam słowa Churchilla: „Jeśli idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się!”. To prawda. Gdy już zechcesz otworzyć oczy i spojrzeć na siebie bez oszukańczych różowych okularów, opada zasłona iluzji. Niestety, nie da się ich ponownie nałożyć. Nie można zawrócić.

W ten sposób zafundowałam sobie i cierpienie, jakiego nikomu nie życzę, ale i cały stos niezwykłych przygód. Zaczęły się dziać rzeczy, których nie pojmowałam ani nie rozumiałam. Więc bezczelnie żądałam do Boga odpowiedzi, o co w tym wszystkim chodzi? Sądzę, że jestem jedną z Jego ulubienic: niesforna, rozwydrzona i ciekawska. A On, jakby nie patrzeć, odpowiadał stawiając mi na drodze odpowiednich ludzi i doświadczenia. Nadal żywię nadzieję, że odkryję jakąś wielką tajemnicę. Tego się trzymam.

Pominę, póki co, własną martyrologię, bo historia ta znajdzie odpowiednie miejsce. Każdy z nas przechodzi przez trudności. Nie ma człowieka, nad którym nie zawisłyby chociaż raz czarne chmury. Jeśli myślisz, że tylko ty cierpisz i jesteś całkiem sam – mylisz się. W każdej sekundzie na świecie ktoś płacze, tęskni, głoduje, umiera… Dziś wiem, wtedy natomiast na początku obwiniałam kogo się dało, w tym siebie. Aż pewnego dnia zadałam sobie pytanie, które według mnie jest furtką do duchowego przebudzenia:

– Co takiego jest we mnie, co sprawia, że tego doświadczam?

I tu zabawa dopiero się zaczyna. Zobaczyłam wiele perspektyw obok mojej własnej. Zrozumiałam moje boleści i motywy innych. Stało się jasne, że to nie jest niczyja wina, ale my wszyscy nawzajem reagujemy na nasze rany i potrzebujemy innych ludzi do tego, by mogli w nich pogrzebać na tyle mocno, żeby nas zabolało. Dopiero, gdy zrywamy bandaże i te rany zaczynają oddychać, mogą się zagoić. Możemy je uzdrowić jeśli staniemy się świadomi prawdy o nas samych. A to bywa niełatwe i bolesne. Patrzenie na siebie bez okłamywania, dostrzeganie własnego lęku i wyjście mu naprzeciw, wymaga nie lada odwagi. Wiedziałam wtedy, że jeszcze będzie w czym grzebać…

Jednak kolejne pytanie, jakie sobie zadałam, brzmiało:

– Czy jestem w stanie wybaczyć, innym i sobie samej to, co o sobie myślałam i co zrobiłam? Co stoi na przeszkodzie?

I stwierdziłam, że mogę i chcę. Nie widzę przeszkód. Zasługujemy wszyscy na wybaczenie, a ja nie chcę nikogo nienawidzić. Pamiętam, że siedziałam wtedy w pociągu i poczułam to bardzo silnie w moim sercu. Miałam wrażenie, że wybuchła tam bomba i byłam tym poruszona. Ludzie wysiadający z pociągu dziwnie na mnie patrzyli, zupełnie jakbym świeciła. A może po prostu miałam brudną twarz, tego nie wiem.

To były punkty zapalne. Początek powrotu do domu i życia pełnego zbiegów okoliczności. Przeczytałam na nowo moje pamiętniki, poznałam siebie raz jeszcze, odkryłam moc moich własnych słów.

Zanim opiszę trochę niezwykłości, które działy się później, powiem, że nie byłam tym zachwycona. Nie spodziewałam się tego ani nie było to zgodne z moim światopoglądem i rozumieniem świata. Dziś wiem, że ceną za wiedzę, jest doświadczenie. Im więcej cierpienia, tym szybciej ewoluujemy, więc jeśli dusza podpisuje jakieś kontrakty zanim zejdzie na ziemię, to moja musi być niepoprawna. Jednakowoż, dzieje się tak tylko wtedy, gdy wyciągamy wnioski. Jeśli tego nie robimy, kręcimy się w kółko, goniąc z językiem na brodzie własny ogonek. Spotykają nas nieustannie podobne doświadczenia i pałamy pretensją do świata typu „dlaczego mnie to ZAWSZE spotyka?”. Wystarczy trochę inaczej zadać pytanie, żeby wyjść z kręgu dnia świstaka.

Dalej, cierpienie jest potrzebne, dopóki nie stwierdzisz, że nie jest ci do niczego potrzebne. Tak nawet pisał zdaje się Ekhart Tolle. I to jest naprawdę prostsze, niż się wydaje. W każdej chwili można je skończyć – ale trzeba podjąć taką decyzję. Szczerze odebrać naukę zeń płynącą.

To nie jest tak, że co cię nie zabije, to wzmocni. Jesteśmy tak różni, że to, co jednego wzmocni, to drugiego może zakutać w kaftan i posadzić w czterech ścianach wyściełanych materacami. Nawet Nałkowska pisała, że to co dla jednych jest sufitem, dla innych jest podłogą. A może to jednak Fred z „Chłopaki nie płaczą” tak mówił? Najważniejsze, że dla każdego jego problem, choćby dla nas błahy, jest jego całym światem, który może runąć w każdej chwili. Dlatego warto też pamiętać o byciu delikatnym i empatycznym wobec doświadczeń innych osób i nie rzucać im w twarz prawdy, której być może sami się nie domyślają lub nie są jeszcze gotowi by się z nią zmierzyć. Naprowadzajmy się nawzajem na szlak, lecz nie zmieniajmy na siłę według naszego obrazu świata. Możemy tym tylko wyrządzić więcej krzywdy.

Niektórzy mawiają, że dostajemy tyle, ile jesteśmy w stanie udźwignąć. Ale też sądzę, że to nie jest do końca tak. Otrzymujemy to, czego potrzebujemy, by się móc rozwijać, jednak od nas zależy już wykorzystanie każdego doświadczenia. Zawsze mamy wybór: możemy się zamknąć w piwnicy i pić samogon z rozpaczy albo wstać, otrzepać piórka i pokazać światu, na co nas stać.

Dziś, gdyby ktoś dał mi wybór jeszcze raz i położył na szali domek z pieskiem (i mężem też) a na drugiej to, kim się stałam po tych kilku latach grzebania, podróżowania i odkrywania, miałabym trudny orzeszek do zgryzienia. Albo świadomość albo radosne życie w nieświadomości. Nie oddałabym tego wszystkiego w zamian za jakikolwiek spokój. Gdy jesteś w środku burzy, nie widzisz jej piękna. Ale gdy już masz ją za sobą, wspominasz wir emocji i to, dokąd cię zawiodła.

Mimo tego, że wcale nie spodobało mi się to, co widziałam na początku, nie chciałam tego, odrzucałam to, co mówił do mnie świat, warto było zapłacić tę cenę za życie pełne niezwykłych zwrotów akcji. Może nie jestem ekspertem, ale nie trzeba wcale wielu lat głodówek czy medytacji, bo iluzja może spaść z oczu w sposób bardzo spontaniczny.

W każdym człowieku tkwi ogromna moc transformacji samego siebie i swojego życia, o której istnieniu często nie ma pojęcia. To ten cichy głosik w głowie, który podpowiada co jest dla nas dobre, a co nie i sprawia, że czujemy a często robimy zupełnie na odwrót. Boimy się, że gdy przekroczymy jakąś granicę, spadnie na nas grom z jasnego nieba i nas zapewne ukarze. Jednak, gdy budzi się świadomość, że nie jesteśmy kupą kości obleczoną w mięso, której jedynym celem jest przetrwać jakoś do śmierci, lecz tym, co zza naszych oczu obserwuje ten świat, życie wywraca się na lewą stronę. Łapczywie chcemy chwytać każdą chwilę, w której spadający liść, kropla deszczu czy płacz dziecka jest cudem, darem i przesłaniem. Wtedy już nigdy nic nie jest takie samo, jakim było wcześniej. Każdy nowy dzień staje się przygodą. Okazuje się, że życie naprawdę może być takie, jakiego zapragniemy.

Często się mawia, że „życie to nie jest bajka”. A ja mówię, że właśnie jest. Każdy pisze swoją według tego, w co wierzy i uważa za prawdę o sobie samym i świecie. Słynne „zmienianie siebie by zmienić swój świat” jest jak najbardziej słuszne, ale wymaga szczerości wobec siebie samego i wyczyszczenia ze swojej podświadomości, ciała i ducha całego nagromadzonego brudu, który ściąga nieustannie w dół i w prezencie przynosi przykrości. Gdy patrzysz na świat jak na swoje lustrzane odbicie, znika poczucie oddzielenia i krzywdy. Każdy jest posłańcem, bratem, który pomaga ci odkryć samego siebie i uleczyć swoje życie. Trzeba być dla siebie bardzo cierpliwym i pełnym akceptacji, bo czasem to co odkrywamy, wcale nie będzie nam się podobać. Jednak poznając samego siebie, poznajemy lepiej innych i jesteśmy w stanie współodczuwać z nimi, rozumieć i kochać. Egzystencja zmienia swój wymiar na „żyj i pozwól żyć innym”.

Otwarcie serca i poznawanie świata na nowo, zupełnie inaczej nich dotychczas, jest wyjątkowym darem ducha. Ale dla mnie nie było czymś prostym i oczywistym. Może dlatego jest gdzieś silna potrzeba, by się tym podzielić, bo było mi bardzo trudno zaakceptować rzeczy niewytłumaczalne jako naukowcowi, badaczowi z krwi i kości. To są porcje bólu i zwątpienia, które sprawiają, że człowiek zaczyna się zastanawiać, czy czasem nie zwariował. Jestem pewna, że wiele osób przechodzi albo będzie przechodzić przez to samo. Chcę, żebyście wiedzieli, że nie jesteście sami. Nigdy.

W każdej chwili rodzimy się na nowo spośród nieskończonej liczby możliwości. Wyłaniamy się z ciemnych kokonów niczym najpiękniejsze, tropikalne motyle. Życie larwy się kończy, ale za to otrzymujemy skrzydła, na których możemy pofrunąć…

A ja opowiem Wam swoje bajki…