Dzień z kwantowego życia
Budowanie świadomego życia to nie bycie idealnym. Coś takiego jak ideał czy idealność po prostu nie istnieje. Może istnieć tylko w postrzeganiu subiektywnym, gdy coś porównujemy z czymś albo siebie z kimś. Generalnie budowanie swojej świadomości to pozwolenie sobie na bycie totalnie nieidealnym. To pozwolenie sobie na bycie po prostu sobą, tak niepokornym, czasem nieświadomym samego siebie, by właśnie tę świadomość siebie móc uzyskać. To akceptacja siebie takiego, jakim się w istocie jest, bez upiększania, bez nakładania maski sztuczności, idealności czy mniej lub bardziej zdefiniowanej jaśnie wielmożnej oświeconości.
Bo tę oświeconość rozwijamy na każdym kroku tak naprawdę. Jesteśmy zwyczajni, ludzcy i w tej zwyczajności i dopuszczalności swojej omylności jesteśmy właśnie doskonałym stworzeniem Boga. Myślę, że miał świetny pomysł swoją drogą. Tym bardziej, że algorytmy biorące pod uwagę wszystkie czynniki niezbędne do powstania życia pokazują, że nasze istnienie jest TOTALNIE NIEPRAWDOPODOBNE. To znaczy, istnieje praktycznie zerowe prawdopodobieństwo istnienia życia w tym miejscu wszechświata w takiej formie, w jakiej istniejemy my. Tak mówi matematyka. Zawsze jednak pozostaje jakiś ludzki margines błędu.
Mam wrażenie, że my czasem za bardzo chcemy być idealni. Nawet wyglądać chcemy idealnie. I powiem szczerze, że w ostatnich dniach moje wyobrażenie o samej sobie uległo nadszarpnięciu, z czego mogłam się jednak nauczyć czegoś nowego o samej sobie. Mianowicie, wyskoczyło mi coś na twarzy. Coś na tyle obrzydliwego, że w pewnym momencie zaczęłam to zaklejać plastrem.
Nijak to nie pasowało do moich ładnych oczu czy kształtnych ust. Zaczęłam sobie nawet sama stawiać diagnozę, oczywiście z lęku, że to może półpasiec, a już to miałam i zdecydowanie nie chcę powtórki. Tak, w wieku 27 lat chorowałam na półpaśca. Wtedy byłam wyczerpana przez lęk, stres, rzeczywistość z jaką wtedy musiałam się zmierzyć. Więc zaczęłam się zastanawiać, czy ja się czegoś znowu boję? Właściwie co mnie wyczerpuje?
Choroba zawsze niesie nam jakieś przesłanie. Choroba to brak naszej wewnętrznej równowagi. Jeśli w miarę wcześnie spróbujemy odczytać jej przesłanie dla nas, może to być zbawienne i uchronić nas przed popadaniem w coraz głębszy stan braku równowagi. Zawsze możemy chorobę potraktować jako informację na temat tego, co się dzieje w naszym wnętrzu. I zrozumiemy, kiedy nie zamieciemy tego co nam wyjdzie pod dywan. Jeśli nie będziemy naklejać plasterka, żeby nie daj panie, nikt nie zauważył naszej szpetności. Bo to może nie być tylko pryszcz na twarzy, ale coś o wiele głębszego.
Podeszłam więc do tego z ciekawością i przestałam stawiać sobie diagnozę. Przestałam też zaklejać plasterkiem ranę. Bo jak mawia Osho, „rany się nie goją, kiedy nie są odsłonięte”. Nawet jeśli chciałam ukryć to pod plastrem, to gdy ktoś nawet z najczulszą miłością pocałowałby mnie, odczułabym ból. I tak jest z każdą naszą wewnętrzną „szpetnością”. Dopóki nie pozwolimy jej wyjść na światło dzienne, nie pozwolimy jej oddychać i się zagoić, to najmniejsze dotknięcie będzie sprawiać nam ból. A czy za ten ból jest odpowiedzialny ten, który dotyka naszej rany? Nie. My jesteśmy odpowiedzialni, bo nie pozwoliliśmy się naszej ranie zagoić. Naklejając plaster pozwalamy tylko, żeby zbierało się coraz więcej ropy.
Zadawałam sobie zatem pytania, jakie przesłanie ma dla mnie mój gość na twarzy? Czy nie chcę czegoś powiedzieć, że zlokalizował się tuż obok otworu gębowego? Czy moja paszcza broni się przed wyrażeniem czegoś tak bardzo, że ropniejąc znalazło ujście gdzieś obok? Czy zdążę znaleźć odpowiedź, zanim zacznie cuchnąć i odganiać ode mnie innych ludzi? A może chcę ukryć coś szpetnego, co mam w sobie? Jeśli tak, to ja chcę to zobaczyć! Chcę to uleczyć, być zdrowa i lżejsza o to, co mnie wyczerpuje. Czego mi brakuje?
Pani w aptece uznała, że to zwykly… pryszcz. Tak, że to po prostu opryszczka, chociaż w życiu takiej nie widziałam. Szukałam nawet u Louis Hay, co taki wrzód na twarzy może oznaczać? I zastanawiałam się, co w sobie widzę? Nie do końca mi pasowały te opisy. Wiedziałam, że muszę znaleźć przyczynę mojego własnego braku odporności. Pani poleciła witaminy, a jak mówi ThetaHaling, brak witamin to brak wsparcia i brak miłości. Gdzie zatem tej miłości, zapewne do samej siebie, mi właśnie zabrakło?
Kiedy otwieram się na informacje, każdy dzień jest iście kwantowy. Na każdym kroku odkrywam, jak one się przebijają przez cienką zasłonę tego, co widzialne, logiczne i zrozumiałe. Dzisiaj więc skupiłam się na dawaniu, dzieleniu i obdarowywaniu. Obserwowałam. Mój obserwator wewnętrzny zaobserwował więc dzisiaj, że im więcej dajesz, tym więcej dostajesz. I od razu wróciło do mnie to, co dałam innym. Z nawiązką, bo jako bonus przywędrowała skrzynka jabłek. Za każdą podarowaną rzecz przyszła inna, taka, jakiej potrzebowałam lub się nie spodziewałam. Zastanawiałam się więc, czy tu tkwił problem.
Ale to nadal nie był jeszcze ten pryszcz.
Przejeżdżając obok skrętu na Emilcin pomyślałam sobie, że chciałam kiedyś pojechać pod pomnik upamiętniający wizytę UFO w tej wiosce. Nie byłam jednak sama i stwierdziłam, że nie będę zbaczać z kursu. Finalnie jednak, dokładnie tam trafiłam, bo okazało się, że niedaleko dom buduje mój kuzyn i pojechałam go odwiedzić. I zawsze w tych momentach zastanawiam się: czy wyczułam przyszłość, czy też moja intencja, aby znaleźć się w tym miejscu zaangażowała wszystkie inne osoby, by mnie tam przywieźć?
Ale to nadal nie był jeszcze ten pryszcz.
Dzień upłynął więc na intuicyjnych podróżach, gdzie trafiałam w moment, że zastałam kogoś, kogo za moment mogłam już nie zastać ani nie zastałabym go dwa dni temu w domu. Upłynął na puszczeniu kontroli nad tym, gdzie mam się znaleźć a podążaniu tam, gdzie akurat poczułam, że należy iść.
I to był w końcu mój pryszcz.
Czasem bywało trudno przyznać się przed sobą, że widzę swoją nieidealność. Dzisiaj nie mam z tym już problemu, bo wiem, że każdy mój syfek to tak naprawdę szansa na to, by pokonać moją własną słabość i wykształcić w sobie coś nowego. Czy to odwaga, cnota czy zaleta. Każda rana umożliwia mi bycie bardziej świadomą siebie.
I zobaczyłam, że trudno było mi coś puścić. Tak bardzo chciałam, żeby się udało. Żeby jakaś moja wizja stała się rzeczywistością, chociaż po drodze wszelkie znaki mówiły, a ostatnio nawet napierały w sposób bezpośredni, mówiąc, żebym przestała cisnąć i zawracać rzekę kijem.
I zobaczyłam siebie, która chciała zrealizować wizję podporządkowując sobie świat, zamiast zapytać, co ten świat tak naprawdę chce mi dać. I zobaczyłam, że są rzeczy, do jakich serio po prostu się nie nadaję, a nadają się inni. I zobaczyłam, że mój sposób nie determinuje tego, że ktoś uzna to za dobry sposób i też dołączy do mojej wizji.
Mało tego, zobaczyłam, że tak naprawdę to nie była moja własna wizja. To pomysł umysłu, który uznał, że tak byłoby fajnie, prawidłowo, tak należy zrobić. I na początku to była dobra wizja. Na moment, na jeden cel, oddech, doświadczenie. A potem wszechświat pokazał ustami i zdarzeniami, że zaprasza mnie zupełnie gdzie indziej. Pryszcz polegał na tym, że by mogło przyjść nowe, trzeba puścić to, co jest stare.
Trzeba dać sobie szansę na doświadzczenie nowego i przestać sie upierać przy rozwiązaniach, które sprawdzały się w przeszłości.
Trzeba dać sobie szansę na przyjęcie tego, co ofiaruje ci w tym momencie wszechświat i odpuścić swoje oczekiwania.
Trzeba nie tylko pozwolić sobie być sobą, choćby najbardziej popapranym jak się jest, ale też dać innym być innymi, widzieć świat przez ich okulary i nie nakładać im na siłę swoich okularów.
Trzeba słuchać, lecz przede wszystkim odczuwać.
Trzeba iść za tym, co odczuwasz.
Bo jeśli tego nie zrobisz, będziesz tracić energię.
Jeśli będziesz tracić energię, zaczniesz tracić odporność.
Jeśli stracisz odporność, zaprosisz chorobę.
I nawet jeśli to będzie tylko mały pryszcz, to już wyraźny sygnał, że przestałeś słuchać siebie.
A Ty prawdziwy rezydujesz w częstotliwości serca.
Tam objawia się twoja własna prawda.
Enjoy!